– Powiedzmy, że moje życie legło by w gruzach i zacząłbym mieć coraz bardziej brutalne fantazje. Chciałbym się zemścić na społeczeństwie, wyjść i zastrzelić wszystkich, których W przededniu wybuchu II wojny światowej poznajemy Ingę Sobik. Młoda dziewczyna z ufnością i ciekawością patrzący w przyszłość, jest szczęśliwie zakochana. Nagle całe dotychczasowe życie legło w gruzach, nic już nie będzie takie samo. Przyszło zło, przed którym nie ma ucieczki. Ojciec i brat trafiają na front. Czy przeżyją? A jednak wszystkie oczy biegły ku surowej fasadzie Maison Peugeot, na której szarem tle, w literach koloru krwi, odcinał się surowy i prosty napis, jak przystało ogromnej żałobie: „Warszawa w gruzach”. W prawej witrynie, pod trzema wieńcami z wawrzynu, trzy zdjęcia z bombardowań, trzy wyloty na dym pożarów, na tę zaporę Gdyby nie One Direction moje życie legło by w gruzach : ) March 15, 2013 · Louis miał włosy pofarbowane sprejem do włosów o kolorze czerwonym. Dla Gabriela ponownie spotkanie Emily jest szansą na wyjaśnienia i przeprosiny. Mimo upływu lat on wcale o niej nie zapomniał. Przed Gabrielem ciężkie zadanie. Emily nie jest już tą samą naiwną studentką i nie zamierza dopuścić do siebie ponownie tego mężczyzny. Nie chce, aby kojeny raz jej życie legło w gruzach. Jej szczęśliwe dotychczasowe życie legło w gruzach pewnego katastrofalnego dnia. Traci pracę, ma problemy małżeńskie, nie pamięta nawet, do której szkoły chodzą jej dzieci. Dopiero po tych zdarzeniach Joanna i jej mąż Walter zastanawiają się nad swoim życiem i nad tym, co w nim powinno być najważniejsze. Beata Kuczewska jest mamą 23-letniej Ewy, która do niedawna była pełną życia studentką architektury. Dwa lata temu jej ukochana córka miała poważny wypadek komunikacyjny. Doznała uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego i urazu czaszkowo-mózgowego. Ich poukładane życie legło w gruzach. - Każdy dzień to walka. Życie według Duni. Dunia i Frida spędzały wakacje na wyspie. To był fantastyczny czas, szczególnie że tata czuł już się lepiej i mógł codziennie telefonować. Kiedy jednak pewnego dnia przyjechał na wyspę z… nową dziewczyną, życie Duni legło w gruzach… Kiedyś miałam pasje, miałam marzenia, a z jedną chwilą wszystko legło w gruzach. Uwielbiałam chodzić po górach, wspinać się. Żeglowałam, jeździłam na nartach, łyżwach, służyłam w Wojsku Obrony Terytorialnej. Kochałam moje życie, a teraz czuję się, jakbym je straciła. Niektórzy sądzą, że prześladuje ich pech, tymczasem zdaniem ezoteryków, sami na siebie sprowadzamy nieszczęście. Otaczamy się rzeczami, które mają negatywny wpływ na nasze życie, a wystarczy je z domu usunąć, by zauważyć zmiany na lepsze. Jeśli więc chcesz poczuć w domu harmonię, pozbądź się tych rzeczy natychmiast: 1. 5cc8. fot. Adobe Stock, shurkin_son Wymknęłam się do kuchni i stanęłam przy oknie. Spoglądając na ulicę, zamyśliłam się. Boże… Co dalej? Jak ja sobie teraz poradzę? Coś się skończyło w moim życiu i to nie była miła myśl. Moje pełne obaw rozważania przerwała przyjaciółka, która zajrzała do kuchni. – Halinko, może dołożymy sałatki? Mówiłaś, że jest w lodówce, tak? – zaproponowała. – Tak, tak, weź… druga półka… – odparłam nieuważnie. – Stało się coś? – zainteresowała się czujna jak zawsze Stasia. – Niby co? – Wzruszyłam ramionami. – Weź sałatkę, a ja pokroję jeszcze pomidory. No idź do gości. Stasia wzniosła oczy ku niebu, ale posłusznie wzięła salaterkę i poszła do pokoju. A ja, zamiast zabrać się za krojenie, znowu gapiłam się w okno. Wczesny wieczór, więc czemu ulice świecą pustkami? Gdzie się wszyscy podziali? Nie było na czym oka zawiesić. Ani, co gorsza, o co myśli zaczepić, więc wciąż wracały do tego samego. Co się stało? Niby nic… Poza tym, że moje dotychczasowe życie właśnie się skończyło. Opóźniałam przejście na emeryturę, ile mogłam, bo nie wyobrażałam sobie życia bez pracy. Bez tej rutyny codziennego wstawania, dojeżdżania do biura, wysłuchiwania tyrad kierowniczki. Co innego Stasia, która od dwóch lat była na emeryturze i wielce sobie chwaliła ten stan. Twierdziła, że dopiero na emce – jej autorskie określenie – rozkwitła, zaczęła korzystać z uroków życia i przestała się martwić o to, na co nie miała żadnego wpływu. Zazdrościłam jej tej radości. Dla mnie przejście na emeryturę wiązało się z lękiem i niepewnością. Co dalej? Czy jeszcze cokolwiek mnie czeka, czy już tylko wypatrywanie ostatecznego końca wszystkiego? A może bałam się przyszłości, bo byłam sama? To znaczy, owszem, miałam córkę, zięcia, wnuki, jednak oni mieszkali na drugim końcu miasta. Telefonicznie rozmawialiśmy prawie codziennie, ale odwiedzaliśmy się rzadko. Ja pracowałam, a córka zajmowała się bliźniakami i miała na głowie cały dom, bo zięć biznesmen często był nieobecny. Swojego męża pogoniłam kilkanaście lat temu. Taki niby był troskliwy, uczynny, miły, aż odkryłam, że nie tylko dla mnie taki był. Pomagając rudej sąsiadce z czwartego piętra w remoncie, tak się przyłożył do roboty, że zmajstrowali dzieciaka... Może bym wybaczyła jeden romans, ale w trakcie awantury wyszło na jaw, że dzielnie „pomagał” także innym paniom. Ruda w końcu też go zostawiła, uznawszy, że poza alimentami nie chce mieć nic wspólnego z takim ogierem-pomagierem. Rozstaliśmy się. Odchorowałam to ciężko, ale potem wzięłam się w garść – była Elizka, miałam dla kogo żyć, o kogo się troszczyć. Nawet gdy córka wyszła za mąż i wyprowadziła się na drugi koniec miasta, nie czułam się zbędna, stara, odstawiona na boczny tor. Funkcjonowałam jak dobrze zaprogramowany robot. Praca, zakupy, dom. Praca, zakupy, dom. I tak przez lata. A teraz nagle wszystko się skończyło. Czułam się, jakby mi ktoś prąd odłączył albo zmienił program na jałowy bieg. – Wypatrujesz księcia na białym koniu? – Stasia weszła do kuchni. – Czy czekasz na kogoś, kto pokroi pomidorki? – Podeszła i objęła mnie w pasie. – No, Halinka, co jest? Takie fajne przyjęcie ci wyszło. Jedzonko pycha. Anka nie może się nachwalić sałatek! A ty zamiast posiedzieć z nami, chowasz się w kuchni. – Nie chowam się, tylko… Nieważne. Już się biorę za te pomidory. Wyswobodziłam się z jej objęć. Nie pora na użalanie się nad sobą; wolałam to robić bez świadków. Otworzyłam lodówkę, wyjęłam co trzeba, i wzięłam się za krojenie pomidorów oraz cebuli. Wciąż z uczepioną do moich pleców Stasią. – Płaczesz od cebuli czy od serca? – Nachyliła się i zajrzała mi prosto w oczy. – Zresztą rycz. Płacz to zdrowie, podobnie jak śmiech, bo i jedno, i drugie uwalnia nasze emocje. – A ty uwolnij mnie z łaski swojej – prychnęłam, energiczniej ruszając ramieniem – i idź zapytaj, czy ktoś z gości ma ochotę na herbatę, kawę, sok czy co tam. Poszła i wróciła z całą listą zamówień. – Trzeba było zrobić imprezę w jakiejś knajpce – skwitowała. – Tak jak ja. Nic się nie narobiłam, a wybawiłam się za wszystkie czasy, no ale ty, jak każda Zosia Samosia... – Dobra, dobra – przerwałam jej. – Następnym razem tak zrobię. – Nie będzie następnego razu, moja droga. Na emeryturę przechodzi się tylko raz. – Szkoda, że w ogóle był ten pierwszy... – mruknęłam ponuro. Stasia aż się żachnęła. – Co ty gadasz? Chciałabyś tyrać do śmierci? Wreszcie dotrwałaś do zasłużonego odpoczynku, kiedy człowiek już nic nie musi, za to może robić, co chce! Łatwo jej mówić. Może Stasia miała tony pomysłów na to, co robić, ale ja czułam się jak ryba wyciągnięta z wartkiej rzeki i wrzucona do leniwego stawu. Kiedyś skupiałam się na pracy, domu i opiece nad córką. Gdy Elizka podrosła, i miałam więcej czasu dla siebie, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby zająć się czymś innym niż praca i dom. Odkąd córka się wyprowadziła i zostałam sama, najwięcej czasu spędzałam w pracy. Pierwsza rwałam się do nadgodzin, a gdy musiałam wybrać urlop, prawie w depresję wpadłam. Nie wiedziałam, co mam robić na tych przydługich wymuszonych wakacjach. Skończyło się na tym, że siedziałam w chacie i oglądałam seriale, z niecierpliwością odliczając dni do powrotu do pracy. A teraz... teraz ten urlop będzie trwał wiecznie! To znaczy do czasu, aż umrę z nudów i frustracji. – To może lepiej od razu kamień do szyi… – powiedziałam na głos, czym postawiłam Stasię na baczność. – Jaki kamień? Jaka szyja? O czym ty myślisz, kobieto? – Odsunęła się i chyba w ramach kary za smętne myśli rzuciła we mnie kawałkiem pomidora. – Oszalałaś? – Odskoczyłam. Stasia zachichotała jak smarkula i… kolejny plaster pomidora poleciał w moją stronę. Ledwo zdążyłam się uchylić. – Prosisz się o lanie – wycedziłam, łapiąc za ścierkę. Udało jej się mnie rozruszać i resztę przyjęcia spędziłam, bawiąc się z gośćmi, a nie gapiąc smętnie w kuchenne okno. Ale potem splin wrócił. Od imprezy minęło kilkanaście dni, a ja nadal nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Wciąż budziłam się wcześnie, choć nie musiałam. Potem w wyrobionym przez lata nawyku biegłam do łazienki i… dopiero tam, patrząc w lustro, przypominałam sobie, że już nigdzie nie muszę się spieszyć. Snułam się więc bez celu po mieszkaniu, obecnie wysprzątanym na błysk. Zdążyłam zajrzeć w każdy kąt i w każdą szparę, w kafelkach można się było przeglądać... No ale ile można sprzątać? Z nudów włączałam telewizor i oglądałam to, co się akurat trafiło. Byle dotrwać do wieczora i rozmowy z córką. Tylko dzięki naszym pogawędkom, słuchaniu, co nowego u nich słychać, miałam ochotę budzić się następnego dnia rano. Nie zwierzałam się Elizce ze swoich nastrojów i tego, że nie mam pojęcia, co robić z wolnym czasem na tej zdecydowanie przereklamowanej emeryturze. Nie chciałam niepotrzebnie martwić córki i angażować w moje sprawy. I tak miała dość roboty. Stasia nie odzywała się od dnia imprezy. Ciekawe, gdzie ją wywiało… No tak, przecież następnego ranka miała jechać do Krakowa – przypomniało mi się – na całe trzy tygodnie. Że też jej się chce, że też znajduje czas na te swoje wolontariaty, wycieczki, tańce, fesjbukowanie i nie wiedzieć co jeszcze, jakby doba miała więcej niż 24 h. Ja nie miałam czasu na bzdety. Praca, dom, zakupy, praca, dom, zakupy, gdzie tu wcisnąć… I nagle nawykowa myśl się urwała jak ucięta nożem Pojawiła się inna – odkrywcza i ambarasująca zarazem. Jaka praca? Jesteś na emeryturze, a mieszkanie tak wypucowałaś, że zdałoby wszelkie testy czystości, na czele z testem białej rękawiczki. Praca, dom, praca, dom… Nawyk w myśleniu sugerował, że od lat stosowałam tę wymówkę. Powoli zaczynało do mnie docierać, że jeśli teraz, na emeryturze, nie mam co robić, to wyłącznie moja wina – bo nigdy nie próbowałam robić nic innego. Stasia od zawsze próbowała wielu rzeczy. A przecież życie jej nie oszczędzało. Młodo została wdową, ale nie załamała się, nie pogrążyła w żałobie ani też nie szukała na siłę nowej miłości. Zdecydowała się żyć sama, co nie znaczy, że była samotna. Angażowała się w pomoc dzieciom i bezdomnym. Pomagała w jednej z fundacji, opiekowała się maluchami w szpitalu. O rozrywkach też nie zapominała, tak jak o uśmiechu na twarzy. A ja co? A ja nic. Tylko praca, dom, praca, dom… Jałowiałam, gorzkniałam, dziadziałam... Przez kilka kolejnych dni zastanawiałam się nad swoją sytuacją. Niewiele wymyśliłam. Poza tym, że mogłabym zostać babcią na pełny etat. Co prawda, jeszcze będąc w ciąży, Elizka ambitnie powtarzała, że jest dorosła, odpowiedzialna, świadomie zdecydowała się na macierzyństwo, rezygnując z kariery zawodowej, więc nie zamierza się wyręczać w opiece nad dziećmi i prowadzeniu domu pracującymi babciami, mającymi przecież własne życie. Rozumiałam i nie chciałam się narzucać ze swoją pomocą, ale... w końcu zdecydowałam się zadzwonić do córki. – Elizko, nie potrzebujesz przypadkiem pomocy przy chłopcach? – spytałam niepewnie. – Wiem, co mówiłaś, ale mam dzisiaj wolny dzień, może zabrałabym ich na spacer albo coś? – Zapomnij, co kiedyś mówiłam! Duma dumą, a życie życiem. Z nieba mi spadałaś, mamo! – Radosna ulga w głosie córki świadczyła o tym, że wstrzeliłam się ze swoją propozycją idealnie. – Będę za godzinkę. Ty już ich szykuj. Kacper i Marcel, energiczne czterolatki, zafundowali mi pełne wrażeń i śmiechu popołudnie. Przypomniały mi czasy, kiedy Elizka była mała i zabierałam ją do piaskownicy. Lepiłyśmy babki, kopałyśmy dziury w poszukiwaniu mokrego piasku, z którego dałoby się zbudować zamek. Wtedy żałowałam, że mam tak mało czasu dla córeczki. Teraz nic mnie nie goniło i zaszalałam z wnukami na placu zabaw. Zaczęliśmy od huśtawek, potem były drabinki i zjeżdżalnia, wreszcie zaanektowaliśmy wspólnie piaskownicę z zamiarem postawienia zamku. Początkowo czułam się trochę dziwnie, bo inni rodzice siedzieli na ławkach i przyglądali nam się ciekawie. Szybko jednak zapomniałam o obserwatorach, pochłonięta zabawą. Nie wiedzieć kiedy dołączyli do nas inni budowniczy: Franio z dziadkiem i Julka z tatą. – Może na wierzchołek baszty damy flagę z liści? – zaproponował starszy pan. – To będzie zamek leśnej wróżki? – spytałam. – Smoka, jeszcze trzeba smoka! – wyrwał się Marcel. – Tak, tak! – Franio zaklaskał w rączki. – Ale ja nie umiem zrobić smoka – przyznałam ze smutkiem. – Zrobimy, zrobimy – zapewnił jowialnie tata Julki. Wspólnymi siłami postawiliśmy zamek z fosą, basztami udekorowanymi liśćmi, a wrót pilnowały dwa smoki. Z dumą przyglądałam się naszemu dziełu. – Aż żal, że pewnie zaraz ktoś go zburzy – westchnęłam. – Najwyżej jutro wybudujemy nowy – odparł z uśmiechem dziadek Frania. – Babciu, a jutro też tu przyjdziemy? – zapytał z nadzieją Kacper. – Zaraz po przedszkolu? – Jeśli tylko mama pozwoli. – Pogłaskałam wnuka po głowie. – A jeśli mama nie pozwoli i babcia będzie miała wolny czas, to może da się zaprosić na kawę? – usłyszałam zaskakującą propozycję. Dziadek Frania stał tuż obok, trzymał wnuka za rękę i patrzył na mnie wyczekująco. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i najzwyczajniej w świecie mnie zatkało. – Babciu, idziemy? – Marcel pociągnął mnie za rękę. – Już, już... – mruknęłam zamyślona, wciąż rozważając pierwszą od nie pamiętnych czasów propozycję… no tak, randki! Ostatecznie dałam panu Józefowi numer swojej komórki, mówiąc, że się zdzwonimy i coś ustalimy. Potem odprowadziłam wnuki i wróciłam do siebie. Już w domu wciąż nie mogłam uwierzyć w to, jak jedno popołudnie odmieniło moje życie. A raczej otworzyło mi oczy. Więcej takich atrakcji, a zatęsknię za nudą, myślałam zmęczona, ale zadowolona. Stasia wpadła do mnie wieczorem – Ale to był wspaniały wyjazd! – obwieściła gromko od progu. – A ty co masz takie rumieńce? – zainteresowała się.– Chora jesteś? – Może się zakochałam… – rzuciłam żartem, nim pomyślałam, no i się wkopałam. Stasia wyciągnęła ze mnie pełne zeznanie o tym, jak panikowałam na myśl o emeryturze, jak zdesperowana zadzwoniłam do córki i o popołudniu spędzonym na placu zabaw. – O, jeszcze mam piasek we włosach! – Zaśmiałam się. – Jak za dawnych lat! – Może jutro uroczy pan Józef pomoże ci go wyjąć... Przyjaciółka puściła do mnie oko, a ja zamiast ją zbesztać za niestosowne uwagi, zachichotałam rozbawiona. – Już się nie mogę doczekać. – No czy ja ci nie mówiłam? – triumfowała Stasia. – Życie na emce nabiera nowego smaku! Tylko daj mu szansę. A potem się przygotuj, bo będzie się dziaałooo! Coś w tym jest, pomyślałam. Naprawdę coś w tym jest... Czytaj także:„Kochałam mojego męża, nie był złym człowiekiem. Tylko te inne kobiety w jego życiu…”„Uświadomiłam mężowi, że uroda kobiety kosztuje, i to sporo. Na kolację dla gości była herbata i sucharki”„Liczyła się dla mnie tylko kariera, do celu szłam po trupach. Gdy śmierć zajrzała mi w oczy, obok mnie nie było nikogo” fot. Adobe Stock Moja przyjaciółka Kasia jest szalenie żywiołowa. Zawsze mówi bardzo szybko, a zwłaszcza wtedy, gdy jest zdenerwowana. Kiedy więc z potoku słów, które wyrzuciła z siebie przez telefon, wyłowiłam tylko „pies”, „wyjazd” i „proszę”, od razu wiedziałam, że jej na czymś bardzo zależy. – Kasiu, ja się z góry na wszystko zgadzam – odparłam z humorem. – Ale czy mogłabyś powtórzyć to wolniej? Szybko pożałowałam, że zgodziłam się w ciemno. Okazało się bowiem, że Kasia i jej mąż wyjeżdżają na kilka dni, żeby odwiedzić rodzinne groby podczas Wszystkich Świętych i nie mają z kim zostawić psa. – Nie możemy zabrać Barego ze sobą, bo on źle znosi długie podróże samochodem. A poza tym moi teściowie mają dwa koty. Dodam, że to bardzo złośliwe koty. Oszaleć można, jak zaczynają w duecie dokuczać Baremu, rozumiesz... Rozumiałam, ale na samą myśl o tym, że miałabym zająć się przez kilka dni psem, poczułam niepokój. Wprawdzie lubię Barego, ale przecież zupełnie nie znam się na psach – nie mam zielonego pojęcia, jak się nim opiekować. Kiedy karmić, dawać wodę i ile razy trzeba z nim wychodzić na spacer? A jak mi ucieknie? – Ewciu, to nie jest wcale takie trudne. Jestem pewna, że sobie poradzisz. W tobie cała nadzieja, ty jedna spośród naszych znajomych nie jedziesz na groby – wypaliła Kasia, a ja poczułam, że moje ciało drętwieje i oblewa mnie pot. Moja przyjaciółka musiała wyczuć, że popełniła gafę, bo szybko się zreflektowała. – Ewciu, strasznie cię przepraszam, źle się wyraziłam. Bydle ze mnie ostatnie, nie powinnam... – zaczęła się tłumaczyć. – Nic się nie stało – przerwałam jej. – Masz rację, nie jadę. Oczywiście, zaopiekuję się Barym, nie ma sprawy. – Jesteś kochana. A ja... pomodlę się za Einara... – Kaśka odetchnęła z ulgą. Także dlatego, że nie dałam jej poznać, iż jej słowa dotknęły mnie do żywego. Na łzy pozwoliłam sobie dopiero wtedy, gdy odłożyłam słuchawkę. Popłynęły ciepłym strumieniem po policzkach, a ja nawet się zdziwiłam, że nadal jest ich aż tyle. Myślałam, że już dawno wszystkie wylałam nad swoją utraconą miłością... Dlaczego akurat nas to spotkało, przecież tak bardzo się kochaliśmy? Kiedy cztery lata temu wyjeżdżałam do Norwegii, gdzie dostałam pracę jako pielęgniarka, nie sądziłam, że się tam zakocham. Wydawało mi się, że wysocy Norwegowie o oczach chłodnych, jak klimat ich kraju, w ogóle nie są w moim typie. Ale Einar ujął mnie już pierwszego dnia swoim ciepłem i sympatią. Kiedy okazało się, że będziemy razem pracowali, od razu wtajemniczył mnie we wszystkie sprawy na oddziale. Byłam oszołomiona, jak miło się do mnie odnosi, był przecież lekarzem, a ja tylko pielęgniarką. W Polsce takie spoufalanie się z personelem niższego stopnia byłoby nie do pomyślenia, a tam okazało się normalne. Pielęgniarka w Norwegii stoi zresztą wysoko w szpitalnej hierarchii. O wiele wyżej niż w naszym kraju. Po trzech miesiącach byliśmy z Einarem parą, szybko też zamieszkaliśmy razem. On nie chciał czekać, a i ja uznałam, że nie ma na co. Oczywiście, mój roczny kontrakt został przedłużony. Wyglądało na to, że zostanę w Norwegii na zawsze, tym bardziej że mój ukochany poprosił mnie o rękę. Pobraliśmy się w Polsce, bo moja rodzina jest liczna i trudno byłoby przetransportować wszystkich do Norwegii. Ze strony Einara mieli być rodzice i jego siostra, ale w końcu przyjechała tylko ona, bo rodzice wymówili się brakiem czasu. Byłam w szoku, że nie uważają za stosowne wziąć udziału w tak ważnym wydarzeniu w życiu swojego dziecka. Wiedziałam wprawdzie, że Einar nie jest z nimi bardzo związany, a także, że nie do końca mnie akceptują jako cudzoziemkę, ale mimo wszystko ślub to ślub. Einar był bardzo zaskoczony serdecznością panującą w mojej rodzinie i zaczął coś nawet przebąkiwać o tym, że może w przyszłości powinniśmy zamieszkać w Polsce, chociażby ze względu na dzieci, których już nie mogliśmy się doczekać. Niestety wszystkie nasze plany legły w gruzach pewnego słonecznego dnia, gdy auto mojego męża wpadło w poślizg i uderzyło w drzewo. Einar zmarł w szpitalu i zanim pozbierałam się po tym szoku, już był pochowany w rodzinnym grobie w Oslo. Nikt nie zapytał mnie w tej sprawie o zdanie. Nie mówiąc już o okazaniu wsparcia. Szczęście, że chociaż zawiadomiono mnie o pogrzebie. Zresztą nad grobem Einara widziałam jego rodzinę po raz ostatni. Wyczułam, że nie zamierzają utrzymywać już ze mną żadnych kontaktów. I nie pomyliłam się. Zupełnie, jakbym przestała istnieć. Po kilku trudnych miesiącach, bo wszystko w szpitalu i w domu przypominało mi zmarłego męża, postanowiłam skrócić swój kontrakt i wrócić do Polski. Moi szefowie odnieśli się do tego ze zrozumieniem. Sądziłam, że w kraju będzie mi lżej żyć, ale wcale tak nie było. Wspomnienia dręczyły mnie tak samo jak w Norwegii. Ciągle też powracało do mnie pytanie: "Dlaczego akurat nam się to wszystko przytrafiło? Przecież tak bardzo się kochaliśmy!". Bardzo tęskniłam za mężem. A mój ból potęgowało to, że nie mogłam pójść na jego grób, zapalić znicza, posiedzieć tam, pobyć blisko, choć w ten sposób. Było mi z tym źle. Szczególnie dotkliwie odczuwałam w Święto Zmarłych tę odległość, która nas dzieliła. Nie zawsze było mnie stać na to, aby pojechać odwiedzić grób Einara. W tym roku się nie wybierałam... „Pójdę na cmentarz tutaj i zapalę światełko na jakimś opuszczonym grobie” – pomyślałam, wiedząc, że raczej nie mam co liczyć na to, aby to samo zrobił ktoś na grobie mojego męża w Norwegii. Kiedyś wprawdzie Święto Zmarłych było tam, tak jak w Polsce, dniem zadumy i nostalgii, ale już dawno Norwegowie obchodzą je tak samo jak na Zachodzie, przebierając się z okazji Halloween. Pies skutecznie odwrócił moją uwagę od smutnych myśli Bałam się zostać sama z Barym, a tymczasem okazał się dla mnie podporą w te trudne dni. Zamiast zamknąć się w domu z butelką wina i pogrążyć w rozpaczy, musiałam głaskać Barego, bo domagał się pieszczot, mówić do niego, no i wyjść z nim dwa razy dziennie na spacer. Przeważnie chodziliśmy do parku, gdzie Bary hasał między drzewami lub ganiał za innymi psami, na co patrzyłam z rozbawieniem i przyjemnością. Tamtego wieczoru byliśmy jednak w parku sami, więc wzięłam patyk, żeby porzucać psu. Biegał za nim chętnie i pięknie aportował. W pewnym momencie Bary chciał wyrwać mi patyk z dłoni, wyciągnęłam więc rękę do góry, żeby mu na to nie pozwolić, pies podskoczył wysoko, klapnął zębami w powietrzu, po czym opadł na ziemię. Usłyszałam suchy trzask. Sądziłam, że Bary nastąpił na jakąś gałązkę, ale jego przejmujące wycie i skomlenie wyprowadziło mnie z błędu. Psu ewidentnie coś się stało. Zamiast stać normalnie na czterech łapach, jedną z nich miał podkuloną. Wszystko wydało się jasne – Bary, opadając na ziemię, poślizgnął się na mokrych liściach i złamał łapę.– Mój ty biedaku! – zrobiło mi się strasznie żal psa. Wiedziałam jednak, że mam problem, bo Bary, jak bokser, waży niemało, a ja należę raczej do drobnych kobiet. Pies skamlał i podskakiwał nieporadnie. Nie było mowy, aby gdziekolwiek doszedł w takim stanie. Jak miałam go więc zabrać z parku i gdzie szukać pomocy? Nie miałam pojęcia, gdzie w naszym mieście jest jakiś dyżur weterynaryjny. Z trudem wzięłam czworonoga na ręce i ruszyłam w kierunku parkowej bramy. Pomyślałam, że kiedy już wyjdę na ulicę, wezwę taksówkę. Może jakiś kierowca będzie miał ze sobą koc i nie przestraszy się, że pies mu zabrudzi siedzenia. Szłam krok za krokiem, rozmyślając, że w internecie na pewno znajdę adres dyżurującej lecznicy. Stąpałam ostrożnie, na przełaj po śliskiej trawie. Raz poślizgnęłam się i omal nie przewróciłam. "Nie dam rady!" – myślałam i poczułam, jak łzy zaczynają napływać mi do oczu. "No, chyba się tutaj nie zacznę mazać!" – próbowałam wziąć się w garść. I wtedy usłyszałam męski głos: – Pani mi da tego psa! – po czym silne ręce odebrały ode mnie Barego. Spojrzałam na swojego wybawcę – to był facet, którego widywałam przez ostatnie dni na spacerach w parku. Zwykle szedł jednak miarowym krokiem, nie rozglądając się na boki, a pies hasał wokół niego. Dziwny był, nie zbliżał się na krok do innych i nie pozwalał bawić się swojemu pupilowi z innymi psami. – Karo. Do mnie. – zawołał teraz nieznajomy, a pies karnie ustawił się przy jego nodze. Dalej poszliśmy już razem. – Ma pani samochód? – zapytał mężczyzna, gdy doszliśmy do bramy. – Nie. – Nie szkodzi – nie czekał na dalsze moje wyjaśnienia. – Ja mam. Poszłam za nim posłusznie do wysłużonego kombi. Ułożył Barego na tylnym siedzeniu, swojego psa wpuścił na tył do bagażnika, a potem otworzył przede mną drzwi pasażera. – Nie wiem, czy pani lecznica jest dzisiaj czynna... – zaczął. – Nie mam żadnej lecznicy, to pies przyjaciół – wyjaśniłam szybko. – W takim razie pojedziemy do mojego znajomego weterynarza, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu – odparł. Byłam mu bardzo wdzięczna. – Nie wiem, czy sama bym sobie poradziła – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Drobiazg. Trzeba sobie pomagać – uśmiechnął się, posyłając mi ciepłe spojrzenie. „Jest przystojny...” – przebiegło mi przez głowę. Ale zaraz się zreflektowałam: „O rany, przecież on ma na palcu obrączkę!”. Pan Andrzej zawiózł mnie do lecznicy, gdzie Baremu założono gips na złamaną łapę. Pies musiał jeszcze przez całą dobę zostać na obserwacji w niedużym weterynaryjnym szpitaliku. Moja przyjaciółka, z którą od razu porozumiałam się przez telefon, bardzo się przejęła i stwierdziła, że w takim razie oni wcześniej wrócą z mężem od rodziny. – Bary będzie z nami spokojniejszy. Strasznie ci dziękuję i przykro mi, że miałaś z nim taki problem – usłyszałam. – Żaden problem – zaprzeczyłam. Bo w gruncie rzeczy miło mi było mieszkać z psem, mieć się do kogo odezwać... Po raz pierwszy od śmierci Einara pomyślałam, że nie jest mi dobrze z moją samotnością. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że to się mogło stać przez pana Andrzeja. Przecież widziałam wyraźnie, że miał obrączkę na palcu, a kiedy po wyjściu z lecznicy, odwiózł mnie do domu, po prostu pożegnał się ze mną i tyle. Starałam się więc o nim nie myśleć. Mijały tygodnie. Bary wydobrzał i znowu hasał radośnie. Moja przyjaciółka powiedziała mi, że z jego nogą wszystko jest w porządku. – Młody pies, to i szybko się wylizał – podsumowała. A potem dodała: – Wiesz, dzwonił do mnie jakiś pan Andrzej, żeby zapytać o zdrowie Barego. Znasz go? Byłam tym tak zaskoczona, że myślałam, iż serce wyskoczy mi z piersi. – Ja? Hmmm – aż musiałam przełknąć ślinę. – To chyba ten facet, który mi pomógł zawieźć psa do kliniki. Ale skąd miał twój telefon? – Chyba od weterynarza. Poza tym odniosłam wrażenie, że chciał rozmawiać z tobą. Ach! – palnęłam się w głowę. Przecież ja weterynarzowi podałam numer do Kaśki, jako do właścicielki psa, a pewnie pan Andrzej myślał, że dyktuję swój. – W każdym razie mam jego numer, jakbyś chciała do niego zadzwonić – dopowiedziała Kaśka, jakby czytając w moich myślach. – Nie zamierzam... – odparłam krótko. W słuchawce zapadła cisza, po czym Kaśka zaczęła: – Ewuś, ja rozumiem, że kochałaś Einara, ale wydaje mi się, że powinnaś jednak kogoś poznać. – Tylko że akurat pan Andrzej jest żonaty. Miał obrączkę! – uświadomiłam ją. Okazało się, że oboje jesteśmy w bardzo podobnej sytuacji Coś mnie jednak ciągnęło do tego człowieka. Pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy, co mi szkodzi z nim porozmawiać? Tym bardziej że przez ostatnie lata odwykłam od rozmów z mężczyznami, bo od nich stroniłam. Nie zamierzałam jednak do niego dzwonić. Pomyślałam, że po prostu pójdę na spacer do parku... Oczywiście w godzinach, w których wcześniej widywałam pana Andrzeja z psem. Sama przed sobą udawałam, że robię to na luzie, ale tak naprawdę mocno biło mi serce. Zauważył mnie natychmiast i chyba się na mój widok ucieszył. Uśmiechnął się bowiem i ruszył w moją stronę, a ze mnie od razu spłynął cały stres. Zapytał najpierw o psa, a potem rozmowa zeszła na inne tematy i jakoś tak sama się potoczyła. W końcu zaczęło robić się ciemno, wypadało się rozstać... I wtedy pan Andrzej zapytał, czy zgodziłabym się pójść z nim któregoś dnia na kawę. Spłonęłam mimowolnym rumieńcem i zaczęłam się jąkać, patrząc na jego dłoń. Obrączka z niej zniknęła, ale przecież pamiętałam dobrze, że tam była. „Dlaczego ją zdjął? Planował rozwód czy pozamałżeński podryw? Ale przecież nie mógł wiedzieć, że mnie spotka...”. Kiedy się tak zastanawiałam, on podchwycił mój wzrok i... uśmiechnął się jakoś tak smutno. – Zauważyła pani, że nie mam obrączki? Zdjąłem ją. Moja żona nie żyje już od dwóch lat. Długo nie mogłem się z tym pogodzić, ale... No, po prostu w końcu zdjąłem obrączkę – powiedział. – Ja także! – odparłam spontanicznie. – To znaczy, ja także jestem wdową! – wyrzucenie tego z siebie przyniosło mi jego oczach zauważyłam jakby zdziwienie, a potem... Sama nie wiem... Nadzieję? Poszłam z Andrzejem na kawę i tak jak myślałam, okazał się bardzo ciekawym i sympatycznym człowiekiem. Zaczęliśmy się spotykać... Oboje mamy nadzieję, że nasza znajomość będzie się rozwijać. Kochaliśmy bardzo swoich małżonków, ale naprawdę mamy już dosyć samotności. Myślę, że razem łatwiej nam będzie przejść przez życie. Więcej historii z życia wziętych:Z okazji 42 urodzin miała przebiec maraton, a trafiła do szpitala z podejrzeniem ciężkiej choroby„Byłam pogodzona z losem, a właściwie z tym, że już nic mnie nie czeka”. O samotności i depresji - niezwykła historia Krystyny„Zwolniłam ją za podrywanie mężów pacjentek i flirtowanie z lekarzami. Niestety za późno” Polish Arabic German English Spanish French Hebrew Italian Japanese Dutch Polish Portuguese Romanian Russian Swedish Turkish Ukrainian Chinese English Synonyms Arabic German English Spanish French Hebrew Italian Japanese Dutch Polish Portuguese Romanian Russian Swedish Turkish Ukrainian Chinese Ukrainian These examples may contain rude words based on your search. These examples may contain colloquial words based on your search. my life is ruined my life fell apart my life is over Archer, moje życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach. Po Twoim odejściu, moje życie legło w gruzach. Pamiętam dzień, w którym moje życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach. Kiedy Elliot mnie zostawiła, moje życie legło w gruzach. Całe moje życie legło w gruzach, a to wszystko jego wina. Kiedy Elliot mnie zostawiła, moje życie legło w gruzach. Tamtego ranka także moje życie legło w gruzach. Myślę, że cię nie obchodzi... co czuję lub czy moje życie legło w gruzach. Henry, moje życie legło w gruzach. Jak dowiedziałem się, że już nie będę mógł grać, moje życie legło w gruzach. A potem mnie wylali, moje życie legło w gruzach. Kiedy Elliot mnie zostawiła, moje życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach, ale, się nie przejmuje ani trochę? Moje życie legło w gruzach i umieram z głodu! Tej nocy moje życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach. Moje życie legło w gruzach. No results found for this meaning. Results: 29. Exact: 29. Elapsed time: 99 ms. Documents Corporate solutions Conjugation Synonyms Grammar Check Help & about Word index: 1-300, 301-600, 601-900Expression index: 1-400, 401-800, 801-1200Phrase index: 1-400, 401-800, 801-1200